wtorek, 7 września 2010

Jacek Piekara - Ja, Inkwizytor

Dalszy ciąg maratonu książkowego.

Jacek Piekara, "Ja, Inkwizytor - Wieże do nieba",
Fabryka słów styczeń 2010
źródło grafiki Polter

Jak od razu widać po tytule, jest to kontynuacja sagi o Mordimerze Madderdinie. A właściwie to nie kontynuacja, tylko... no co, prequel, wprowadzenie, wstęp? Mordimer nie jest dumnym przedstawicielem biskupa Hez Hezronu, lecz dopiero skromnym uczniem w jednym, i świeżym absolwentem Akademii w drugim z opowiadań. To znaczy, skromnym w założeniu, bo w swojej własnej opinii przewyższa on wielu już urzędujących inkwizytorów.

W pierwszym opowiadaniu poznajemy młodego Mordiego tuż przed egzaminem licencyjnym, gdy w towarzystwie tłustego, leniwego i obrzydliwego Mistrza Inkwizytora Alberta Knotte musi rozwiązać zagadkę okrutnych morderstw popełnianych na kobietach z otoczenia hrabiny von Sauer. Niewiele w tym opowiadaniu Mordimera, jakiego znamy. Niby i schemat postępowania podobny, charakter tez nie odbiega od postaci rozwiniętego inkwizytora bardziej niż u młodego człowieka, są "mordimerowe" przemyślenia dla czytelnika, jest cięty dowcip, ale to wszystko jest rozmyte i spłycone. Śledztwo stoi w miejscu pomimo kolejnych ofiar, Mordimer błądzi na oślep po mieście pijąc z przygodnymi osobami w nadziei na pociągnięcie języka, Knotte pije na umór na koszt Hrabiny. Jedynym powodem do przeczytania tego opowiadania może być (przed)ostatnich kilka stron, kiedy niemal magicznie zagadka zostaje rozwiązana, większość postaci okazuje się być kimś innym niż się spodziewamy. A samo zakończenie - no cóż, trochę zbyt jednoznaczne w porównaniu z tym, do czego nas Piekara przyzwyczaił, niemniej jednak również nie takie, jakiego można by się spodziewać. Wyraźnie Mordimer nie opanował jeszcze wiedzy o ludzkich charakterach w stopniu zadowalającym.

Opowiadanie drugie, Wieże do nieba, przenosi nas do Christainii, przyszłej stolicy. Dwa zwalczające się obozy - arcybiskup Christianii i Zakon Miecza Pańskiego postanawiają wybudować w tym mieście katedrę. Każde z nich oddzielnie oczywiście. I jeden drugiemu próbuje utrudnić pracę maksymalnie - a to napadając na robotników, a to spowalniając transporty, a to nasyłając na drugiego Skarbówkę, tfu, Inkwizytorium. Tu więc do akcji wkracza Mordrimer, z uporem szukający śladów używania czarnej magii i innych niedozwolonych dopalaczy na budowie. Szuka, i szuka, i szuka, aż znajduje. Maksymiliana Tofflera, Inkwizytora Jego Ekscelencji biskupa Hez Hezronu.
"No to było po sprawie. Przynajmniej dla mnie. Skoro w całą rzecz wmieszały się takie persony jak inkwizytor z Hezu, nie miałem już czego tu szukać."
Niemniej jednak, Toffler okazuje się być człowiekiem przystępnym i  stosunkowo mało aroganckim jak na przedstawiciela biskupa, który daje Mordimerowi lekcję życia. Niekoniecznie wyłącznie od tej niemiłej strony. Niestety, oprócz zaprezentowania kilku "sławnych" postaci i wyjaśnienia kilku powiedzonek Mordimera, opowiadanie to nie wnosi absolutnie nic, jest długie i nudne jak flaki z olejem.

Nie lubię prequeli chyba nawet jeszcze bardziej niż sequeli. Nie lubię, gdy wszystko mi się wyjaśnia jak pierwszoklasiście. Nie lubię, gdy postać zamiast się rozwijać, cofa się. Jeżeli przeczytanie książki zajmuje mi więcej iż 2 dni - pomijając ewentualną wyjątkową jej grubość - uważam, że nie jest to pozycja warta polecania. Natomiast wielki plus należy się wydawnictwu Fabryka Słów za dbałość o szatę graficzną. Okładka, ilustracje wewnątrz, czytelny druk i pięknie stylizowany papier - to naprawdę bardzo zachęca do sięgnięcia po książkę. Niestety, tym razem po odłożeniu jej, jest to jedyne dobre wrażenie.

Ocena 7/10

.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz